No i stało się.
Przez ostatni rok, może nawet dłużej, byłam nieodzowną fanką zdrowego żywienia. Nie, nie było to efektem podpięcia się pod modową falę uderzającą internetowe (i nie tylko) społeczeństwo ze wszystkich możliwych stron - robiłam to dla siebie, by poczuć się lepiej we własnej skórze. Ograniczałam słodkie, nawet ćwiczyłam regularnie (do momentu, aż coś innego przestało być regularne), wlewałam w siebie hektolitry wody i takie tam. W każdym razie, robiąc mały throwback, można by powiedzieć, że byłabym z siebie zadowolona. Ale oczywiście, patrząc na to "z dzisiaj". Wtedy i tak nie potrafiłam siebie zaakceptować.
Ale. Pewnego dnia, doszłam do wniosku, że ważę jednak za mało i chyba trochę z tym wszystkim przesadziłam - mam 16 lat, chciałam w końcu zacząć wyglądać jak atrakcyjna dziewczyna, a nie wychudzone chuchro z Tumblra, któremu każdy zostawia like, ale właściwie w jego historię bardziej się nie miesza. Wyglądając ładnie, będąc oglądanym przez ludzi patrzących na nie tylko przez płytką perspektywę zainteresowania, takie dziewczęta mogły by stać się podstawą stwierdzenia, że to przecież jakaś tam sztuka, nowy kanon piękna, czy coś innego, wartego zostawienia tego serduszka, czy zareblogowania. Tyle tylko, że dla masówki liczy się właśnie owa powszechna opinia.
No dobra, nie rozdrabniając się w szczegóły i tym podobne, zmierzam do tego, że po prostu chciałam jakoś nabrać ładniejszego kształtu, niż ten, który moja ówczesna sylwetka posiadała. Co za tym idzie, stwierdziłam, że w sumie przestanę się jakoś rygorystycznie kontrolować. Nie będę się obżerać, ale niekoniecznie muszę sobie wszystkiego odmawiać. Nie jestem w końcu jakąś spasioną świnką, której przydałaby się obręcz na żołądku - powiedziałam sobie w myślach.
Taką obręczą było mi już własne ego i ukształtowana przez moje dziwne koleżanki na przestrzeni lat opinia na temat mój i mojego ciała. Sad but true.
Tym oto sposobem, trafiłam do punktu wyjścia, w którym obecnie jestem i w którym utknęłam jak kij w mrowisku.
Dziś Wielka Sobota, więc jak to bywa, chodzi się ze święconką. Kościół na szczęście mam niedaleko, więc wracając z powrotem jakoś specjalnie nie przemarzłam - co nie ograniczało mnie w myślach, by tylko wejść na klatkę schodową i pobiec w górę po schodach, do ciepłego mieszkanka. Starym mym sposobem, który wszedł mi w nawyk chyba tak głęboko, że nie jestem w stanie go wykorzenić, (a mianowicie złączania nóg i patrzenia na szybę w drzwiach celem optycznego zmierzenia odległości między udami) zauważyłam, że... miarka się przebrała.
I nie mam tutaj wcale na myśli jakiegoś metra w swetrze. Moje uda to jakaś wielka kluska, taka jakby rozdarta od dołu, co miałoby dawać obraz nodze prawej i nodze lewej.
Kurczę, serio, fuj, masakra! - pomyślałam sobie.
I to chyba puenta mojego dzisiejszego, duchowego zmartwychwstania - czas zacząć zdrowe życie od nowa!
Tak więc, po odczytaniu tego długiego opowiadania,
czas na nieodłączną część mojego show.
czas na nieodłączną część mojego show.
Zdjęcia.
Może nieszczególnie dopasowane do sytuacji, ale na te "fit ones" jeszcze trzeba zaczekać.